Lech Rugała
Strata,
która uczy - to zysk
Pozwolę
sobie
nieco
przybliżyć
pewne sprawy, aby ludziom, którzy kiedyś zechcą
coś napisać na temat przewodnictwa turystycznego ukazać nieco inne, nie
tak wyidealizowane oblicze tej profesji, niż np. w książce pt. "Przewodnictwo
turystyczne
w
Polsce", Wyd. Kraj, 1989. Otóż moje spotkanie z zawodowym przewodnictwem
turystycznym zaczęło się od tego, że pewien znajomy podsunął mi myśl abym
zrobił sobie uprawnienia przewodnika sudeckiego choćby dla samej blachy,
bo o przewodnickim zarobkowaniu nigdy nie myślałem poważnie. Ów znajomy stwierdził, że przy mojej
znajomości terenu i doświadczeniu w społecznym prowadzeniu wycieczek
górskich, będzie to dla mnie tylko formalność. Nie wziął tylko jednego
pod uwagę. Ano tego, że ktoś, kto się źle urodził lub źle zamieszkał, nie ma szans na równoprawne traktowanie.
Nie było taką prostą sprawą uzyskać jakieś konkretne informacje: kto
gdzie i kiedy organizuje kurs i egzaminy. Żadne z
kół przewodnickich z terenu Dolnego Śląska, które jako
jedyne posiadły monopol na szkolenie kandydatów na
przewodników sudeckich, nie chciały udzielać takich informacji "obcym". Ale i
tak się w końcu dowiadywałem, tyle że za każdym razem spotykałem się z
odmową. Najczęstszym argumentem było moje "niestosowne" miejsce zamieszkania i
stwierdzenie, że "przepisy w sprawie przewodnictwa w naszym kraju
dokładnie precyzują, gdzie i w jakim regionie funkcjonuje dany rodzaj
przewodnictwa". Kolejny argument: "KTG stoi na stanowisku, że
niewskazane jest nadawanie uprawnień przewodnickich pojedynczym osobom,
oderwanym od stałego kontaktu z terenem uprawnień przewodnickich i ze
środowiskiem przewodnickim" (zobacz: "Wierchy" 1962, str.
218-221).
Fragment pisemnej odpowiedzi od jednego z
ważnych działaczy, z nabazgranym
odręcznie uzasadnieniem odmowy przyjęcia mnie na kurs
Pierwsze
moje
udane
podejście
- wydawać się mogło, że zakończone pełnym sukcesem
- to nawiązanie kontaktu z Wałbrzychem i ówczesną "gwiazdą"
przewodników sudeckich - Jerzym Boruckim, dość szeroko reklamowanym
wówczas prasie, który szczycił się nowatorską formą szkolenia
kandydatów na przewodników na zasadzie uczeń-mistrz. Nie od razu mogłem
się zorientować, że gość robi mnie po prostu w bambuko i uprawia
"spychotechnikę". Postawił jako warunek przyjęcia na kurs ukończenie
Szkoły Górskiej Przewodników w "Samotni", której to był pomysłodawcą
razem z Jerzym Pokojem z Karpacza. Wtedy to zaczęły się "schody"...
Zgodnie z postawionymi przez Boruckiego warunkami pojechałem specjalnie
do Jeleniej Góry - O/PTTK "Sudety Zachodnie", bo tam trzeba było się
osobiście zgłosić na rozmowę kwalifikacyjną aby uzyskać referencje
(dziś praktykują to nadal jak chodzi o przyjmowanie na kursy
przewodników sudeckich). Okazałem na miejscu pismo zawierające bardzo
pozytywną rekomendację mojej osoby, wystawioną przez mój macierzysty
Oddz. PTTK z Poznania, a niejaki Zenon Kędziora (operuję tu konkretnym
nazwiskiem, bo to jest fakt, którego się ten człowiek nie wyprze)
ostentacyjnie oznajmił mi, że "prosto z ulicy nie przyjmują". Okazało
się, że aby zostać przyjętym na tą Szkołę Górską Przewodników nie
wystarczyła rekomendacja, posiadanie uprawnień przodownika turystyki
górskiej PTTK, odznaki GOT w stopniu Duża Brązowa, doświadczenia w
organizowaniu i prowadzeniu górskich wycieczek, a trzeba było formalnie
być przewodnikiem sudeckim. Ale żeby zostać przewodnikiem sudeckim
należało ukończyć kurs, natomiast aby zostać przyjętym na kurs, trzeba
było wpierw ukończyć Szkołę Górską... Po prostu błędne koło.
O całym tym zamieszaniu napisałem list do "Gościńca", który
został opublikowany pt. "Dla kogo Szkoła Górska
Przewodników?". Ponieważ w tamtym okresie przewodnictwo
turystyczne było tak samo jak obecnie - państwowe, napisałem też skargę
do ówczesnego Urzędu Wojewódzkiego w Wałbrzychu, w
której domagałem się spowodowania przyjęcia mnie na kurs. Urząd
zalecił tym panom zaprzestania wobec mnie takich sztuczek i przyjąć na
szkolenie dla kandydatów. W odpowiedzi nadesłano mi z Wałbrzycha
program kursu. Już na wstępie w planie kursu
była indoktrynacja o ruchu robotniczym, kierowniczej roli PZPR itd. Tak to dojeżdżając przez ponad
rok z Poznania na nudne zajęcia teoretyczne i wycieczki szkoleniowe, które
z górami i górskimi szlakami Sudetów miały niewiele wspólnego, a skupiały
się głównie na drugorzędnych szczególikach krajoznawczych, całkowicie
nieprzydatnych przy prowadzeniu górskich wycieczek - dotrwałem
do egzaminu. Warunkiem dopuszczenia do tego egzaminu było oprowadzenie
5 dniówek wycieczek stażowych pod okiem przewodników
sudeckich, których musiałem sam sobie poszukać. Wszystkie
wycieczki zaliczyłem zgodnie z tym wymogiem, o czym zaświadczały wpisy
z potwierdzeniami na specjalnym arkuszu.
Członkiem
komisji
egzaminacyjnej był Jerzy Borucki, więc całą resztę można sobie bez
trudu dopowiedzieć. Egzamin odbywał się wyłącznie w autokarze i w obrębie
miejscowości podczas postojów na trasie. Wyjścia w góry nie było wcale.
Tak
naprawdę to nie przystąpiłem nigdy do egzaminu na przewodnika
górskiego, tylko na jakiegoś oprowadzacza po miastach, pałacach,
zamkach i obiektach sakralnych po terenie poza górami. Kolejne skargi do instytucji państwowych, po
których pewni panowie (świeć Panie dziś nad Ich duszami) nabrali wody
w usta i nie raczyli w ogóle wyjaśnić przyczyn dyskryminowania
osób spoza regionu...
Teraz po
latach zrozumiałem także po co w tamtej komisji egzaminacyjnej zasiadał p.
Jan Szefczyk, prezes Zarządu Wojewódzkiego PTTK, "demokratycznie wybrany"
na tę funkcję z nadania PZPR i jaka była jego rola, że jego decyzje były
nieodwołalne. Zrozumiałem też dlaczego potraktowano mnie w taki szczególny
sposób niejako "z wdzięczności" za udział w nielegalnej wówczas grupie
reaktywującej Polskie Towarzystwo Tatrzańskie w październiku 1981 r. i
propagowanie tej inicjatywy (zostałem wtedy wybrany do Zarządu
Tymczasowego Delegatury PTT w Poznaniu). Na marginesie dodam, że niechęć
do obecnego PTT, żeby nie nazwać tego wrogą postawą, jest w środowisku
wrocławskim (dolnośląskim) tak samo silna do dziś. Ta postawa niewątpliwie
zaważyła, że działalność przewodników sudeckich została w tym regionie
zdominowana przez PTTK i nie istnieje tam żadne koło PTT, kiedy
jednocześnie w regionach podkarpackich i w samych Beskidach działa kilka
Kół Przewodników Beskidzkich PTT, których przewodnicy noszą własną odznakę
Przewodnika Beskidzkiego PTT.
Pismo z instytucji państwowej
nadzorującej działalność PTTK, po którym
nie doczekałem się
jakiejkolwiek pisemnej odpowiedzi
Ciąg
dalszy,
to
cyrki, jakie wyczyniała Dolnośląska Komisja
Przewodnicka z inicjatywą założenia w Poznaniu Sekcji Przewodników
Sudeckich przez grupę działaczy PTTK, do której wolę przystąpienia
zadeklarowało kilka osób posiadających aktualne wówczas uprawnienia
przewodnika sudeckiego (w tym byłych mieszkańców Dolnego Śląska), a
pozostali przodownickie PTTK na Sudety i przewodnickie na nasz
wielkopolski region. W planie pracy Oddziału został umieszczony plan
zorganizowania w Poznaniu kursu na uprawnienia przewodnika sudeckiego.
Problem w tym, że aby zorganizować u nas kurs na przewodników sudeckich
musielibyśmy uzyskać na to m.in. zgodę ówczesnej Dolnośląskiej Komisji
Przewodnickiej PTTK. A zgoda taka była wtedy wydawana w praktyce tylko
istniejącym kołom przewodników sudeckich. Aby założyć koło wszyscy jego
założyciele (minimum 15 osób) by musieli najpierw ukończyć kurs i
uzyskać uprawnienia. Niezły mętlik, nieprawdaż?
To wszystko było po prostu arcyśmieszne! Pewni ludzie znajdujący się
wówczas na przewodnickim sudeckim świeczniku robili wszystko, aby nie
dopuścić do powstania w Poznaniu "konkurencji". Nie wystarczyło
im jednak, że storpedowali inicjatywę założenia w Poznaniu Sekcji
Przewodników Sudeckich, ale wyczyniali inne jeszcze cyrki, kierując
niewybredne ataki na działaczy Klubu Sudeckiego (taką oficjalną nazwę
przyjęła grupa inicjatywna założycieli SPS w Poznaniu), o czym
wspominała nawet prasa. W tamtym przypadku sprawcami zamieszania były
osoby związane z wrocławskim Studenckim Kołem Przewodników Sudeckich i
jego wydawnictwem, w którym zamieszczono artykuł ośmieszający sylwetkę
i dokonania dr. Aleksandra Ostrowicza, a którego Klub Sudecki przyjął
za patrona Cóż, Klub Sudecki i jego inicjatywy im się nie
spodobały, to trzeba było dołożyć jego patronowi.
Nie będę zaprzeczał - straciłem wiele sił i pieniędzy, zniosłem szereg
upokorzeń... Strata, która uczy - to zysk. I to jest z tego wszystkiego
najważniejsze. Zetknąłem się z osobami o specyficznej mentalności, ale
nawiązałem też kontakty z ciekawymi i życzliwymi nam ludźmi, którzy
niestety niewiele mogli aby nam pomóc, bo byli w tej hierarchii "zbyt
nisko". Ta cała historia utwierdziła mnie w przekonaniu, że papier
zawodowego przewodnika to całkowita strata czasu i dokumenty nie warte
wysiłku. Niestety, zanim doszedłem do takiego wniosku i poznałem na co
naprawdę stać ludzi pełniących kierownicze funkcje w tym środowisku i
jak kiepski może być ich kręgosłup moralny, musiało minąć trochę czasu.
Upadło dawne przekonanie, że środowiskami przewodników górskich kieruje
miłość do gór i otwartość na ludzi rozmiłowanych w górach. Okazało się,
że w tym wszystkim chodzi głównie o pieniądze i warsztat pracy nazywany
obszarem uprawnień, a często o zwykły snobizm. To nie miejsce dla
prawdziwych hobbystów i zapalonych miłośników gór.
Podobnie
były
traktowane
inne
osoby zainteresowane uzyskaniem uprawnień
przewodnika sudeckiego. Kiedyś mój kolega - doświadczony w prowadzeniu
obozów wędrownych turysta górski z Poznania - pojechał specjalnie do
Jeleniej Góry, bo jakimś cudem udało mu się dowiedzieć, że robią tam
kurs na przewodników sudeckich. Kiedy w biurze tamtejszego Oddziału
PTTK "Sudety Zachodnie" powiedział skąd przyjechał, w odpowiedzi
usłyszał, że "prosto z ulicy" nie przyjmują i jak jest "z tak daleka",
to nie będą sobie nim zawracać głowy. Gość wściekł się i powiedział, że
więcej "nie chce mieć do czynienia z takimi nadętymi bufonami".
I
tak
skończyła
się jego krótka przygoda z przewodnictwem sudeckim.
Moje utarczki trwały dłużej. Jaki z tego wszystkiego morał?
Polacy trudnili się przewodnictwem po Karkonoszach już w XVIII wieku.
Pierwsi z nich byli - jakby to dziś określono - "dzikimi
przewodnikami", ponieważ nie posiadali sformalizowanych uprawnień ani
nie przynależeli do żadnej organizacji przewodnickiej. Poszukiwania ich
śladów zaprowadziły badaczów historii turystyki do
Sosnówki, gdzie działali pierwsi polscy przewodnicy. Od 1785 r.
oprowadzał turystów Jerzy Suchodolski, w XIX w. Jan Gruszczewski
i Walenty Grzała. Polak, którego Zygmunt Bogusz Stęczyński w swych pamiętnikach nazywa już przewodnikiem, to właśnie Walenty
Grzała. Miało to miejsce w latach 1844-45. Nie był on jednak
przewodnikiem mianowanym lecz "dzikim". Starosta powiatowy w Jeleniej
Górze miał bowiem zalecenie, by do Korpusu Przewodników nie trafiali
Polacy. Widać, że późniejszym władzom przewodnickim na polskim Dolnym
Śląsku podobnie zależało, aby do grona przewodników sudeckich nie
trafiali "obcy". I dlatego przez wiele lat niezłomnie bronili Sudetów
przed tymi "obcymi".
Ostatnimi laty z racji swojego
wieku nie myślę już o prowadzeniu grup młodzieżowych, a organizuję
wyjazdy w góry w mniejszych grupach dla seniorów i ich rodzin.
Najchętniej jeżdżę z nimi do Czech albo na Słowację, gdzie nasze
kuriozalne przepisy zakładające mi knebel na usta i zamykające
możliwość legalnego prowadzenia grup turystycznych nie sięgają.
Doświadczenia w prowadzeniu z młodzieżą turystyki i krajoznawstwa
jednak nikt mi nie odbierze. Ilustracją tej działalności są niektóre
dość stare i nieco nowsze fotografie w galerii fotografii.
O co w środowisku przewodników zawodowych tak naprawdę
chodzi można dowiedzieć się m.in. z lektury artykułów prasowych i z
internetu, np. z blogu "Wolne przewodnictwo".
To
jest
normalny
świat biznesu, gdzie nie ma miejsca na sentymenty,
gdzie trwa bezpardonowa walka o klienta, i gdzie na bieżąco stosuje się
różne chwyty "poniżej pasa".
Wystarczy
przeczytać
artykuły
na temat
cyrków wyczynianych przez znane już dziennikarzom korporacyjne mafie w
różnych zawodach, ze szczególnym zwróceniem uwagi na przewodników
turystycznych. Pisał o tym m.in. "Wprost", w artykule pt. "Mafia
korporacyjna". Czytając różne wiadomości na ten temat, coraz
bardziej brzydzę się tym środowiskiem. To, co się tam dzieje, nie ma
nic wspólnego tradycją i ideami krajoznawstwa polskiego.
W Poznaniu, 2010 r.
|